Restauracja Villa Gardena – miejsce, które zachwyca
Otoczona zielenią, z dala od zgiełku miasta i …
Śmieszność – waga ciężka
Tekst: Michał Górecki
Na fotografiach: prace Amandy Drożdż
Z ogólnego letargu, władającego od jakiegoś czasu biurem redakcji, zdają się wyłaniać teraz cząsteczki jakieś, niewielkie jeszcze – ładu i energii. To redakcja, energia więc słowna, nie mylić z tą fizyczną. Na spotkanie przychodzą wszyscy – i ja na krześle już, po jednej z kilku stron eliptycznego stołu.
Szefowie w dobrych humorach, twarzami do nas, my do nich, ich twarze weszły w atmosferę twarzy naszych. Przemówiły ich twarze, że mamy temat następnego numeru, ołówki do temperówek, długopisy w spocone dłonie, a języki jak antenki, która bliżej, która dalej, jak wysięgnik jakiś, holują słowa pracodawców w stronę swoją. – Piszemy o natchnieniu! – szefostwo zaczyna. – Muza, wiecie. Co twórców motywuje, co ich pcha do działania. Kombinujcie! Dział sportowy do mnie, moda, lifestyle do pani Beatki, na górę, ona zadania rozdysponuje.
Długopisy ruszyły, wierzchowce słowa pisanego osiodłać i w drogę! Ruszyła dziennikarska lawina pożądania, z krzeseł wystrzelili za muzą, za natchnieniem.
W pociągu jakiś pies opróżnił pęcherz na beżowy but młodej studentki siedzącej naprzeciwko mnie. Studiowała weterynarię. Pęcherza nie zoperowała z powodu braku niezbędnych narzędzi pod ręką. Zdecydowałem, że to zły moment, żeby pytać tego psa o natchnienie.
Swoje poszukiwania zacząłem z samego świtu dnia następnego, słowo daję, że o 12:00 już prawie kończyłem prysznic. Nic nie zapowiadało pierwszej choćby literki mojego tekstu, na horyzoncie nie pojawił się też żaden inny rozmówca, aż do pewnego wtorkowego wieczoru w barze. Tam właśnie poznałem profesora filozofii, którego nie musiałem długo przekonywać do rozmowy. Podobno mam jakąś taką mądrą gębę. Podczas rozmowy, która ciągnęła się do późnych godzin nocnych, profesor przeszedł płynnie od budowy atomu, przez kota schroeddingera i idee małżeństwa jako takiego oraz kobiety jako źródła inspiracji, aż po hipotezę symulacji i teorię superpozycji cząstek. W temacie natchnienia natomiast usłyszałem bardzo obiecujące zwroty pokroju: „Tworzyć należy, dla uporządkowania entropii, do momentu, w którym jednoznacznie stwierdzisz, że masz przed sobą ostatnią ścianę, ostatni najbardziej mroczny i niemożliwy do sforsowania pokój, jeśli taki moment nadejdzie i będziesz go pewny, wtedy możesz to skończyć. Siebie zresztą też, z czystym sumieniem”. Następnego dnia, po spisaniu wszystkich jego rozważań, których nie przytoczę [zaraz wam powiem, dlaczego], udałem się do centrum miasta na spotkanie z zaniepokojonym psychologiem muzyka jazzowego, który stracił pracę, i z jakiegoś powodu chciał ze mną o tym porozmawiać. Zanim zalał mnie falą pretensji, opowiedziałem mu o inspirującej rozmowie z pewnym filozofem.
– Wiesz, że ma schizofrenię? – zapytał spokojnie. – Był moim pacjentem. Odchodząc od kosza wypełnionego po brzegi notatkami z rozmowy z profesorem, znalazłem się pod barem ze słowem „Artystyczny” w nazwie. Wszedłem. W środku leniwy klimat dopełniała muzyka z filmu Woody’ego Allena. Wszyscy byli pijani. Wyszedłem.
Pozostawało czekać. Całe chyba ciało miałem achillesowe, a ludzie się byle piętą przejmowali. Pustkę wypełniła przedstawicielka wystawy sztuki w Opolu. Pytała, czy nie chciałbym przeprowadzić rozmowy z utalentowaną uczennicą z Liceum Plastycznego im. Jana Cybisa w Opolu. Chciałem.
Spotkanie. Poniedziałek, kawiarnia obok Teatru im. Jana Kochanowskiego. Respondentka: Amanda Drożdż. Wiek ciała artystycznego: wiosen osiemnaście.
Zająłem miejsce przy okrągłym stoliku przed umówioną kawiarnią, zaopiekowałem się oprawą, tj. dwie kawy i popielniczka. Moja rozmówczyni nie pali, popielniczka dla mnie. Też okrągła. Jest, wtrącam się, przedstawiam, odwzajemnia. Sięgnąłem do torby z laptopem, jesteśmy gotowi.
– O Twoich obrazach z wystawy pt. „Enigma” mówią „pełne cierpienia, bólu i piękna”. Pasuje Ci taka interpretacja? – zaczynam.
Speszona cierpkim początkiem niespiesznie przechodzi do odpowiedzi.
– Będziesz nagrywał? – spytała, poprawiając się na krześle. – Wiesz, nie wszyscy lubią swój głos. Ja nie.
Wyjąłem papierosa.
– Przeszkadza Ci dym? Mogę? – preludium do rozluźnienia rozmowy.
– Nie, w porządku.
U niepalących to rzadkość.
– Nie muszę nagrywać, jeśli nie chcesz – zapewniam. – Mogę zapisywać na bieżąco Twoje odpowiedzi. Całość naturalnie przekażę Ci do akceptacji.
– Jasne.
Odnoszę wrażenie, że sytuacja jest opanowana, przechodzę do rozmowy.
– Jak jest z tą interpretacją? Pasuje Ci ona? – kontynuuję.
– Obrazy są ściśle powiązane ze mną. To moja psychiczna definicja.
Bezustannie patrzy mi w oczy, niewiele mruga.
– W takim razie, czyje prace były pierwszymi, które wciągnęły Cię w świat sztuki plastycznej? – poprawiam włosy, nie lubię być brzydszy od rozmówcy.
– Ja wiedziałam, co chcę robić już w podstawówce. To moment edukacji, kiedy spotykasz się z klasycyzmem, właściwie akademickim, podręcznikowym. Nie przekonał mnie, ale wiedziałam, że malarstwo, to jest właśnie to. Wreszcie mrugnęła. Zielone oczy na chwilę zniknęły z pola widzenia, żeby pojawić się chwilę później.
– Twoje prace zazwyczaj przedstawiają postaci, ciała. Dlaczego?
– To są autoportrety. Czasem dosłowne, czasami mniej. Ja maluję całym ciałem i resztą. Kiedyś usłyszałam od swojego nauczyciela, że malarstwem oddycham. I o tym właściwie jest „Enigma”, to mój profil psychologiczny, świadectwo. Poza tym, ubóstwiam Larsa Von Triera, często się z nim utożsamiam.
– Czy w takim razie podjęłabyś się tworzenia obrazów na zamówienie?
I papierosa gaszę, dokładnie, żeby dym zdławić w popielniczce.
– Jestem elastyczna, choć kiedyś sądziłam, że to ujma, teraz przyjęłabym zlecenie, jeśli temat jakkolwiek by mnie ruszył. Każdy obraz zabiera mi trochę serca.
– Jest jakiś profil osób, które najchętniej widywałabyś na swoich wystawach? Przez chwilę wyobrażam sobie kozetkę. Ją na niej, siebie obok. Mam okulary i pytam o jej sny.
– Lubię osoby przychodzące z ulicy – wyrywa mnie z letargu.
– Ale nie potrafię z nimi rozmawiać. Nie umiem mówić o swoich obrazach, od razu przychodzi mi do głowy cała masa uczuć i interpretacji, nie mogę mówić o pracach. Nie lubię odpowiadać na pytanie „co przedstawia ten obraz?”. Nie rozkoduję tego w dwóch zdaniach. To wszystko tam jest. Ja nie władam słowem, tylko pędzlem.
– Nie ma żadnej uniwersalnej puenty, którą chcesz wywołać w odbiorcach? Zostawiasz im interpretacyjną wolność?
– Chyba zostawiam, ja po prostu szukam kadrów, kompozycji, kolorów.
– Czy byle utwór każe się tytułować? Jak u Ciebie z nazywaniem obrazów?
– Wiesz co, robię tak: autoportret albo martwa natura. To pierwsze najczęściej w domu, drugie już w szkole. W tych autoportretach jestem plastycznym ekshibicjonistą. I jestem w tym bardzo cielesna.
– Stygmaty już masz? – uśmiech rzucam.
– Mam bardzo ładną bliznę od dłuta – oddaje mi uśmiech. – No i były kiedyś szwy. Też od dłuta.
– Podejmiesz się komentowania społeczeństwa, polityki w swoich dziełach?
– Nie chcę się tym na razie zajmować. Od tego jest kto inny, nie ja. Może kiedyś jakiś performance, na razie zajmuję się sobą. Jestem egoistką.
Tak skończyła się nasza rozmowa. W tamtej chwili, pozostawiony sam sobie z dwoma tymi owalnymi kształtami przede mną (popielniczka i stolik), pomyślałem, że jedyne, czego teraz żałuję, to że nie jestem kimś innym i może jeszcze, że któryś tam Bóg nie zostawił mi trochę więcej tego zasmarkanego talentu. Na tej stronie znajdują się prace Amandy Drożdż. Aha, jeszcze jedno. Nie muszę Wam mówić, że tylko jedna rozmowa była faktycznie przeprowadzona. A może nie.