Fryzura to nie wszystko
Warto słuchać klientki, dostosowywać się do jej wskazówek, …
Uwielbia jeździć autem i jest zaskoczony, kiedy bagażnik się dla niego nie otwiera. Na ulicy ma kolegę, wabi się Dolar i tez ma nadwagę. Kiedyś na szelest worka na śmieci uciekał. W podobnym, plastikowym worku znalazły go na śmietniku dwie staruszki. Cudem przeżył. Od czterech lat ma rodzinę, której pilnuje i wiernie towarzyszy. Barbara Urbanowicz – Śmigiel opowiada o niezwykłej historii swojego czworonożnego przyjaciela.
nigdy wcześniej nie była taka wzburzona. Tym razem od kiedy tylko usiadłam w fotelu, opowiadała, jak dwie znajome staruszki z Sosnowca uratowały szczenię. Znalazły je na śmietniku w związanym plastikowym worku. Prawie się udusił. Od razu pojechały z nim do weterynarza, bo bały się o jego oczy. „ Z powodu duszenia były przekrwione i niemal wyszły z oczodołów”- relacjonowała. Podobno wyrzucił go pijak z ich bloku. Ale ludzie z opieki nad zwierzętami nie chcieli reagować. Ostatecznie masażystka podsumowała, że jedna z tych pań szuka dla pieska domu, bo sama ma już dwa psy i nie ma warunków dla trzeciego. Zaproponowałam, że go wezmę. Całe życie chciałam mieć psa. To pragnienie gdzieś we mnie pozostało i odżyło, kiedy już jako dorosła kobieta byłam na kursie w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Poszłam na spacer, w okolicy był piękny sosnowy las. Niemal fizycznie odczułam, jak mogłabym spacerować po nim z moim psem. No i zrozumiałam wtedy, że przecież nie muszę już pytać nikogo o zgodę, tylko mogę spełnić marzenie.
Nie myślałam też o konkretniej rasie. Nastawiałam się, że przygarnę kundelka ze schroniska. Te psy czekają na miłość. Zależało mi tylko, żeby zaadoptować szczeniaka, bo nasi synowie byli mali, a dorosłe psy po przejściach mogą być nieprzewidywalne w stosunku do dzieci. Pojechałam do Sosnowca. Pani, która uratowała Monty’ego, od wejścia była na nie. Zarzekała się, że mnie nie zna, że mi nie ufa i psa mi nie odda. Próbowałam zapewniać , że będzie mu u nas dobrze, że mamy dzieci i będzie miał towarzystwo. Ale ten argument dodatkowo ją zniechęcił. Skomentowała tylko, że „dzieci są okropne dla piesków”. Zostawiłam więc wizytówkę i poprosiłam o kontakt, gdyby jednak żaden inny chętny się nie pojawił. Zadzwoniła jeszcze tego samego dnia i przeprosiła. Był Wielki Piątek kiedy całą rodziną pojechaliśmy do Sosnowca.
Dla moich chłopców to było zaskoczenie. Przywitała nas włochata wesoła kulka przypominająca labradora z brązowym nosem i oczami w kolorze toffi. Kuba i Maciek wzięli go na ręce i było już pewne, że wrócimy do domu w powiększonym składzie. Choć zanim dotarłam na miejsce, nie wiedziałam, jakich reakcji się po nich spodziewać. Wcześniej, gdy mieszkaliśmy w Chorzowie, mieliśmy trzy koty i nikt w domu poza mną o psie nie myślał.
Monty szybko się zaadoptował. Na osiedlu od razu znalazł mnóstwo kolegów, a my przez jego znajomości poznawaliśmy nowych ludzi. Kiedy budowaliśmy dom, miałam tylko jeden warunek- sąsiedztwo lasu dla Monty’ego. Reszta nie miała znaczenia. Od kiedy tu mieszkamy, Monty ma jednego kolegę, to pointer sąsiadów, wabi się Dolar i też ma nadwagę.
Bardziej jednak niż relacje z innymi psami ceni sobie jazdę autem. Zawsze gdy tylko wsiadamy do samochodu, pakuje się do bagażnika. Jest bardzo zaskoczony, kiedy jednak nie jedzie. Czeka wtedy na spacer w lesie. Chociaż nie wolno, chodzimy bez smyczy. Przecież on nie dość, że jest łagodny, to z powodu wagi żadnej sarny ani zająca nie dogoni.
Jak był mały, panicznie bał się szeleszczenia worków na śmieci. Uciekał i chował się w panice. Po czterech latach już się ich nie boi, a śmieci zaczął traktować jak rarytas. Trudno cokolwiek wyrzucić, by nie chciał zajrzeć do kosza i powąchać.