Przedszkole międzynarodowe Winnie The Pooh
Lekcje języka angielskiego w przedszkolach przestają już dziwić …
Lekcja wychowawcza na deskach teatru.
Rozmawia: Tomasz Jagodziński
Zdjęcia: Bartek Warzecha
Tylko na pozór nie związany z regionem, w którym na co dzień się poruszamy. Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu – obecnie mówi się o nim, jako o najciekawszej scenie teatralnej w Polsce. Niekonwencjonalne rozwiązania, młodzi twórcy i artystyczne debiuty, to wyraźne atuty tego uratowanego od zagłady przybytku sztuki. Podejmujący odważne i prawdziwe dialogi z widzami, zaskarbił sobie w tym „zrujnowanym” mieście stałą publiczność. O tym, czym jest teatr na dalekich krańcach sudeckiej krainy dla swoich mieszkańców, a także w jaki sposób prowincjonalna scena może odnieść ogólnopolski sukces, rozmawiamy z Dyrektorem Artystycznym Teatru im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, Maciejem Podstawnym.
Tomasz Jagodziński: Wprawdzie, według wszelkich doniesień, widownie scen teatralnych w ostatnim czasie przeżywają swoisty rekonesans. Tłumy wręcz garną się do teatrów, ale mówimy tu o głównych ośrodkach i znanych nazwiskach, gdzie zapełnienie widowni nie wydaje się być trudne jeśli na afiszu zabłyśnie nazwisko Lupy, Strzępki lub Garbaczewskiego. Ale tak niszowy teatr? Na dodatek, no umówmy się, w Wałbrzychu?
Maciej Podstawny: Wałbrzych to szczególne miasto. Jak w soczewce skupiają się w nim przygody transformacyjnej Polski. Miasto robotnicze, bez szczególnych tradycji kulturalnych, miasto ludzi niezakorzenionych. Większość to mieszkańcy napływowi, dopiero w drugim czy trzecim pokoleniu Wałbrzyszanie. W latach ‘90 nastąpiła katastrofa ekonomiczna a wraz z nią katastrofa społeczna. I nagle w takim miejscu pojawia się wrażliwy i nowoczesny teatr. Ponad 15 lat temu Danuta Marosz z Piotrem Kruszczyńskim postanowili udowodnić, że poza największymi ośrodkami artystycznym kraju też można robić sztukę. I że ta sztuka może obchodzić zarówno lokalną społeczność, jak i wielką Warszawę. Właściwie dostali teatr w Wałbrzychu jako misję ostatniej szansy. Przecież były plany przerobienia go na scenę zamiejscową jednego z teatrów wrocławskich.
T.J.: Po paru latach, śmiało można powiedzieć, że się udało.
M.P.: Wałbrzych stał się miejscem debiutów, życia i rewolucji teatralnej. Nie ma wielu liczących się reżyserów w Polsce, którzy nie robili premier w Wałbrzychu. Strzępka z Demirskim, Garbaczewski, Rychcik, Szczawińska, Kleczewska, Klata. Cała masa młodych, odważnych artystów. Kolejni dyrektorzy uwrażliwiali ich na lokalnych widzów. To chyba tajemnica Wałbrzycha. Jeździmy na najważniejsze polskie festiwale. W ostatnim tylko sezonie wygraliśmy konkurs Paradiso na Festiwalu Teatralnym Boskiej Komedii, m-teatr w Koszalinie, Pierwszy Kontakt w Toruniu, Kontrapunkt w Szczecinie, byliśmy w ścisłym finale konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, i to z dwoma przedstawieniami. Jednocześnie w Wałbrzychu mamy stałą, wyrobioną publiczność. Duża w tym zasługa edukacji i pedagogiki teatralnej. Kolejne ekipy zarządzające „Szaniawskim” rozbudowują teatralną edukację, która jest niczym innym, jak dostarczaniem widzom narzędzi do rozumienia sztuki współczesnej i rozmawiania o niej. Poza Warszawą, Wrocławiem i Krakowem, niewielu jest widzów przygotowanych do czytania współczesnego teatru. Szkoła daje tu ciała na całej linii. Żeby nie robić teatru dla garstki „wykształciuchów”, trzeba dołożyć do sztuki instrukcję obsługi. Trochę wrażliwości. To nie dotyczy zresztą tylko Dolnego Śląska. Kiedy poświęci się energię na komunikację z widzami, nie potrzeba będzie robić dla nich głupawych fars, jakiejś mieszczańskiej galanterii czy bajeczek.
T.J.: A do tego teraz w każdym zakamarku kokaina…
M.P.: „Kokaina i Sprawiedliwość” to jedna z najnowszych wałbrzyskich produkcji. Zresztą powstała w koprodukcji z innym poszukującym teatrem – im. Bogusławskiego z Kalisza.
T.J.: Dlaczego akurat kokaina?
M.P.: Ponieważ to temat, który niepokoi i daje do myślenia. To kolejna tajemnica Wałbrzycha – mocne tematy. Nie zastanawiamy się, jaką sztukę wystawić, ale jakim tematem zaatakować. Co jest ważne, a przemilczane, o czym ludzie chcieliby porozmawiać, albo czego boją się dotknąć.
T.J.: Kto wyszedł z propozycją tak kontrowersyjnego spektaklu?
M.P.: Reżyser Szymon Kaczmarek. Przyszedł do mnie i zaproponował sztukę o „fair trade” i globalnym handlu. O mało nie złapałem się za głowę, bo zawiało lekcją wychowawczą. Ale wtedy powiedział: zróbmy to za pomocą kokainy. Zróbmy polskie „Breaking Bed”. Przyniósł książkę Luci Rastello – „Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainy i żyć szczęśliwie”. Z tej książki zaczerpnięto postać przemytnika ze Szczecina. To nie takie oczywiste, ale w latach ’90 Szczecin był jednym z głównych punktów przerzutu kokainy do Europy. Kaczmarek i jego dramaturg, Żelisław Żelisławski, zasypali nas inspiracjami: Richard Davenport-Hines – „Odurzeni. Historia narkotyków 1500- 2000”, Tom Wainwright – „Narkonomia”. Dla mnie osobiście najważniejszą była „Amexica. Wojna wzdłuż granicy”, w Polsce wydana przez Wydawnictwo Czarne. Opowiada o kilkunastoletniej już wojnie Meksyku z kartelami narkotykowymi. Polecam każdemu zwolennikowi „nielegalności” narkotyków.
T.J.: Pomysł niecodzienny, to prawda, jednak w dzisiejszych czasach tylko mocne uderzenia działają na ludzką wyobraźnię.
M.P.: Niestety, ale tak właśnie jest, a kokaina to świetny model, by porozmawiać o globalnej odpowiedzialności. O uczciwym handlu i sumieniu europejskich – również polskich – konsumentów wszystkiego – od bananów, kawy i t shirtów, po kokainę i olej z wątroby rekina. Pomyślmy – jeden zainwestowany w produkcję kokainy dolar przynosi 1000 dolarów zysku. Krąży wokół tego mnóstwo pieniędzy. Rodzi się zatem pytanie: jak to możliwe, że kokaina to tak opłacalny produkt? Jest to możliwe, bo rolnik w Kolumbii czy Chile pracuje za grosze, albo za nic. Beneficjentami złotego biznesu są przetwórcy, pośrednicy, kolejni pośrednicy, handlarze. Zupełnie jak z kawą, bananami, ryżem i chińskimi zabawkami. Jeśli na rynku znajduje się egzotyczny produkt z odległego kraju i wcale nie kosztuje wiele, można podejrzewać, że gdzieś komuś nie zapłacono. Zakup czegokolwiek w przydomowym sklepiku – choć często sobie tego nie uświadamiamy – stawia nas za każdym razem przed doniosłym wyborem etycznym. Tak więc w Wałbrzychu, w formie nawiązującej do kina sensacyjnego, serialu „Narcos”, w klimacie narkotykowych snów – rozmawiamy o globalnej odpowiedzialności każdego z nas, o uczciwym handlu („fair trade”) i o niewidzialnej sieci połączeń między nami a każdym rolnikiem w odległej części globu, każdym nieletnim zatrudnionym na plantacji kawy czy w odległej kopalni. No i oczywiście jest tam jeszcze drugi temat. Gdyby narkotyki, które każdy w miarę zamożny obywatel Zachodu może bez większego problemu nabyć, sprzedawane były w sklepach, w jednym momencie upadłyby ogromne przestępcze imperia, a na olbrzymich terytoriach globu pojawiłaby się szansa na pokój. Ale w bogatych krajach zachodu wolimy udawać, że tego nie widzimy. Tak jak nie widzimy problemów ponad połowy globu. Problemów, które sami w większości spowodowaliśmy.
T.J.: Dziękuję za rozmowę.